Wydawało nam się, że jest tak dużo dzieci samotnych i opuszczonych, iż znalezienie dziecka opuszczonego i przeprowadzenie procesu adopcji potrwa sprawnie. W tym celu wykonaliśmy trochę telefonów, trochę poczytaliśmy, by w końcu udać się do najbliższego ośrodka adopcyjnego podległego Kuratorium Oświaty. Tam zostaliśmy umieszczeni na liście osób oczekujących, prowadzono z nami szkolenia i rozmowy.
Po kilku miesiącach zostaliśmy zakwalifikowani jako rodzina zdolna do przyjęcia dziecka. Jednak okazało się, że nasze marzenia o dziecku nie mogą być zrealizowane ze względu na brak dzieci do adopcji. Kilka razy obiecywano nam, że to już, a potem się okazało, że nic z tego nie wyszło. W odpowiedzi słyszeliśmy, że coś tam się wydarzyło, że na coś tam musimy poczekać i że nie ma dzieci. W końcu dowiedzieliśmy się o ośrodku adopcyjnym prowadzonym przez „ciocię Kasię” w Żmiącej koło Limanowej. Wykonaliśmy telefon i umówiliśmy się na pierwsze spotkanie.
Z dużym niepokojem i z drżeniem serca jechaliśmy na miejsce. W drodze snuliśmy domysły, jak to wszystko wygląda, jak zostaniemy odebrani przez zamieszkałe tam dzieci i jak nas przyjmie do tej pory znana nam tylko z nazwiska – dyrektor ośrodka. Przed południem w sobotni poranek dotarliśmy do Żmiącej. Samo miejsce i budynek wraz z otoczeniem zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie. Po wyjściu z samochodu zostaliśmy otoczeni przez gromadę dzieci. Wszystkie chciały nas witać, były zaciekawione. Nasze serca mocno zbiły. Pojawiło się w nas nagle mnóstwo emocji. Po kilku chwilach poznaliśmy ciocię Kasię.
W krótkiej rozmowie zostały nam przedstawione zasady obowiązujące na terenie domu w Żmącej i potem tak naprawdę zostaliśmy już z dziećmi. Upajaliśmy się bezpośrednim kontaktem z nimi. Tak minął nam cały dzień. Bez ograniczeń mogliśmy przebywać z dzieciakami, poznawać ich i bawić się z nimi. Wspólnie z dziećmi zjedliśmy obiad i modliliśmy się wieczorem. Było cudownie. I właśnie już przy pierwszej wizycie w Domu w Żmiącej naszą uwagę przykuło kilkoro dzieci, które wiekowo spełniały nasze oczekiwania. Również zwróciliśmy uwagę, że z tej grupki, dwoje dzieci bardziej lgnie do kontaktu z nami. Wieczorem, gdy „nasze dzieci” poszły już spać, pojechaliśmy do domu do siebie. Wcześniej umówiliśmy się z Panią Kasią na kolejny przyjazd do Żmiącej.
Wracaliśmy zachwyceni tym, co przeżyliśmy w czasie pobytu w ośrodku. Byliśmy pewni, że trafiliśmy we właściwe miejsce. Mogliśmy zweryfikować nasze myślenie o adopcji i kontakcie z dzieckiem w sposób bezpośredni. Nie wychodziliśmy z zachwytu dla prowadzącej domi i całego zespołu tam pracującego. Nie mogliśmy się nacieszyć i wzajemnie opowiadać o panujących w domu zwyczajach i zachowaniach dzieci tam przebywających. Mieliśmy mnóstwo przemyśleń i refleksji. Z niepokojem oczekiwaliśmy na koniec tygodnia, by znowu pojechać do Żmiącej.
Było wczesne lato 2000 roku. Po drugim lub trzecim pobycie zapadła decyzja, by zostać w Żmiącej na noc. Już wtedy dużo czasu spędzaliśmy z dwójką dzieci. Tak się złożyło, że szczególnym zainteresowaniem darzyło nas dwoje dzieci, a my też odwzajemnialiśmy to zainteresowanie. To z nimi bawiliśmy się, graliśmy w gry, kąpaliśmy się w basenie czy chodziliśmy na wycieczki. Między nami powoli rodziła się więź. Bardzo staraliśmy się zdobyć zaufanie dzieci. Rozważaliśmy adopcję jednego dziecka, ale nie wiedzieliśmy, które ma zostać z nami na zawsze.
Zadziwiające było, to, z jakim spokojem do całej sytuacji podchodziła znana już nam ciocia Kasia. To dzięki niej po kilkukrotnych pobytach mogliśmy zabrać „nasze dzieci” na dłuższą kilkugodzinną wycieczkę poza dom w Żmiącej. Byliśmy szczęśliwi, że możemy z dwojgiem dzieci pojechać na lody do oddalonego o kilkanaście kilometrów Nowego Sącza, że możemy wziąć za rękę dzieci i pokazać im różne ciekawe miejsca w Nowym Sączu i w Krynicy. Po następnych kilku wizytach z dwojga dzieci została jedna pociecha. To temu naszemu dziecku poświęcaliśmy najwięcej czasu, zabiegaliśmy bardziej o jego względy. Był to śliczny 9-letni chłopczyk o imieniu Jakub. Wtedy też bliżej poznaliśmy zasady adopcji stosowane w ośrodku, do którego należał Dom w Żmiącej. Nasze dokumenty z Ośrodka podległego Kuratorium trafiły do Żmiącej.
Formalnie rozpoczęliśmy się starać o adopcje naszego Jakuba. Odbyliśmy wiele rozmów z pracownikami ośrodka. Nasze dane zostały weryfikowane w miejscu zamieszkania. Byliśmy gotowi na przyjęcie synka do domu. Końcem wakacji mogliśmy zabrać Jakuba do siebie na kilka dni. Było to dla nas duże przeżycie. Przygotowaliśmy dla niego pokój i trochę zabawek. W końcu nadszedł dzień, kiedy mogliśmy się cieszyć obecnością naszego dziecka w naszym domu. Spędziliśmy w nim kilka pięknych i niezapomnianych dni. Wspólne zabawy, jazda na rowerach, odwiedziny u babci i zakupy to było, to na, co długo wyczekiwaliśmy i co sprawiało Kubie wiele radości. Jego buzia nieustannie się uśmiechała.
Kiedy wspólnie zasypialiśmy, czytaliśmy bajki i stopniowo poznawaliśmy, na czym polega upór dorastającego syna. Cieszyliśmy się jego obecnością, patrzyliśmy, jak śpi, słuchaliśmy jego nocnego gadania. Cały czas też mieliśmy wsparcie cioci Kasi. W każdej chwili mogliśmy do niej zadzwonić i prosić o radę. Dla nas było to bardzo ważne. Wiedzieliśmy, że u Kuby może nadejść bunt, niezrozumienie sytuacji i opór.
Po kilku dniach czas wakacji się kończył i zawieźliśmy Jakuba do domu w Żmiącej. Wtedy już byliśmy przekonani, że chłopiec zostanie z nami na zawsze. Tak też się stało. W niedługim czasie przy kolejnej wizycie w ośrodku zostaliśmy poproszeni do odrębnego pokoju i tam w obecności cioci Kasi i Donaty, wujka Janka, nasz Jakub poprosił, abyśmy zostali jego rodzicami. Było cudownie. Był uroczysty obiad, było ciasto. Było wzruszenie i ogromna radość. Równocześnie podpisaliśmy przygotowane wnioski do Sądu o formalną adopcję. Po wizycie w Sądzie w Krakowie Kuba mógł z nami zamieszkać. Już na zawsze. Jeszcze przed końcem roku mogliśmy zakończyć proces adopcji.
W naszych sercach panowała radość. Święta Bożego Narodzenia świętowaliśmy we trójkę. Nasz synek powoli adaptował się do nowej szkoły i nowej klasy. Poznawał koleżanki i kolegów, a także naszą rodzinę i przyjaciół. W naszym domu zrobiło się głośno. Wiele czasu w ciągu tygodnia spędzaliśmy na naukę w domu. Kuba robił duże postępy w nauce. Soboty i niedziele spędzaliśmy na zwiedzaniu Polski i beztroskich spacerach po lasach i górach. W chwilach trudnych w naszych relacjach z Jakubem pomocą służyła ciocia Kasia. Otuchę stanowiła też codzienna wspólna modlitwa wyniesiona z domu w Żmiącej.
Tak mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące i lata. Wspólnie z naszym synkiem przeżyliśmy sporo lat. Kuba stał się dorosłym mężczyzną. Dał nam wiele radości i nadał sens naszemu życiu. Napędzał do działania i motywował do pracy. Przez minione lata staraliśmy się, aby nie został przez nikogo skrzywdzony. Staraliśmy się nauczyć go życia, poznawania świata i ludzi, a także odróżniania dobra od zła.
Obecnie nasz syn ukończył 21 lat. Jest bardzo samodzielny. Pracuje, uczy się, rozwija swoje zainteresowania i nawiązuje znajomości. Ma swój krąg przyjaciół i znajomych. Jesteśmy spokojni o jego przyszłość. Ufamy, że sam będzie kierował swoim życiem i korzystał z jego uroków. Jesteśmy dumni z naszego Jakuba.
Ostatnie 12 lat naszego życia, zawdzięczamy ludziom takim, jak pani Kasia i pan Jan Mader oraz cały zespół współpracowników z Ośrodka Adopcyjnego na Rajskiej w Krakowie. To oni stworzyli i zorganizowali w Krakowie i w Żmiącej miejsca, gdzie dzieci od tych najmłodszych do starszych mogą przebywać otoczone troskliwą opieką. Ludzie tacy jak my pragnący spełnić swoje marzenia o macierzyństwie, a z różnych względów niemogący zrealizować tego w naturalny sposób, mogą zrealizować je właśnie w tych miejscach.
Już w dorosłym życiu naszego syna pojawiły się trudne chwile związane z jego dzieciństwem. Jesteśmy jednak przekonani, że dzięki lekcji, której udzielił nam ośrodek i pomocy pracownikom udało się rozwiązać pojawiające się napięcia. Kiedy z różnych mediów i publikatorów, a także z otoczenia dobiegają informacje o zdarzeniach związanych z sytuacją dzieci opuszczonych i pozbawionych ciepła, nasuwa się pytanie „dlaczego nie można stworzyć takich miejsc jak na Rajskiej w Krakowie więcej?”. Bo przecież dzięki takim ludziom jak pani Kasia i pan Jan Mader można pomóc opuszczonym dzieciom, a zarazem spełnić marzenia o macierzyństwie dla wielu rodzin. My właśnie jesteśmy tego przykładem.
Ze względu na dobro naszego synka, nie podajemy pełnych danych naszej rodziny.